Złość dosłownie pulsowała mi w żyłach. Nigdy
wcześniej nie byłam tak wściekła. I to wściekła na siebie. Bo znów dałam się
omamić facetowi, któremu tak naprawdę na mnie nie zależało. Chociaż… Ostatni
dni były okropne, ale dzięki Lotmanowi jakoś je przeżyłam. Bez niego byłoby
gorzej. To on podtrzymywał mnie na duchu po stracie Zuzy. Dzwonił, odwiedzał,
ocierał moje łzy. Po prostu przy mnie był, kiedy go potrzebowałam.
Szybko przetarłam oczy, bo cisnęły mi się do nich
łzy. Nie będę przez niego płakać. Nie będę marnować czasu na użalanie się nad
sobą i tym jak bardzo czuję się oszukana. Sama jestem sobie winna. To jednak
trzeba puścić w niepamięć. Teraz muszę odnaleźć mordercę Zuzy. Muszę.
Mijałam właśnie niezbyt przyjemne miejsce. Była to
ślepa ulica, na której końcu stał ogromny ceglany mur. Chciałam jak najszybciej
minąć to miejsce, bo nawet za dnia przechodząc tutaj miałam ciarki na plecach.
Zatrzymałam się jednak gwałtownie, bo na końcu ulicy ktoś zaśmiał się
przerażająco. Od razu poznałam ten śmiech.
Szybko cofnęłam się za jakiś śmietnik, żeby mnie
nie zauważyli. Z przyśpieszonym oddechem i bijącym sercem ostrożnie wyjrzałam
zza niego by ocenić szanse swej ucieczki. To co zobaczyłam nie było miłe.
Tych dwóch naćpanych gości stało na końcu tej
ulicy. Nie byli sami. Znaleźli sobie nową ofiarę, bo jeden z nich trzymał w
mocnym uścisku przerażoną dziewczynę. Przełknęłam głośno ślinę.
Musiałam coś zrobić, ale każde wyjście wydawało mi
się złe. Wokół nie było żywego ducha, więc nie miałam kogo prosić o pomoc. Jak
na złość nie miałam przy sobie komórki, która rozładowała mi się rano i
zostawiałam ją w domu. Znalezienie pomocy zajęłoby zbyt wiele czasu. A co
mogłam zrobić w pojedynkę? Z drugiej strony nie mogłam ratować własnego tyłka i
zostawić jej na pastwę tych debili. Adrenalina znów zaczęła krążyć w moich
żyłach.
Śmiech, ten przerażający śmiech znów wypełnił całą
przestrzeń. Tym razem przy akompaniamencie cichego krzyku tej biedaczki. Teraz
był czas na działanie.
Bez żadnego konkretnego planu, ale za to ze
mieszanką złości i chęci zemsty, która mnie wypełniała, wyskoczyłam zza tego
pojemnika z bojowym okrzykiem. To ich zaskoczyło. Podbiegłam najpierw do tego,
który stał bliżej i wymierzyłam mu cios pięścią prosto w nos. Czując jakby coś
mi pękło w ręce, odwróciłam się w stronę dziewczyny i tego drugiego świra.
Nadal ją trzymał, ale ona chyba zwietrzyła swoją szansę, bo zaczęła się
szarpać, a ja podbiegłam, żeby jej pomóc. Zaczęłam okładać kolesia pięściami i
torebką, więc ten aby osłonić się przed moimi ciosami puścił dziewczynę.
Wrzasnęłam tylko: „WIEJ!!!” i tamta rzuciła się do ucieczki, a ja za nią.
Biegnąc słyszałam jak ci kolesie dość szybko się pozbierali i gonią nas.
Wiedziałam, że jeżeli nie znajdziemy szybko jakiejś kryjówki te świry nas
dopadną.
Wtedy na skraju ulicy z piskiem opon zatrzymał się
samochód i drzwi od strony pasażera otworzyły się na oścież. Bez zbędnych
ceregieli kazałam tej nieznajomej pakować się na tył, a sama zajęłam miejsce
obok kierowcy. Szybko zamknęłyśmy drzwi i auto z dużym przyśpieszeniem
odjechało.
- Nic ci nie jest? – spytałam, odwracając się do
nieznajomej. Pokręciła głową, a jej oczy pełne były jednocześnie przerażenia i
ulgi.
- Możesz zawieść nas na komisariat? – zwróciłam się
tym razem do kierującego autem Paula. Kiwną głową i dopiero wtedy zauważyłam
jak bardzo trzęsą mu się ręce. Nie spytałam skąd się wziął na tej ulicy, tylko
w duchu dziękowałam, że się tam pojawił. Przez całą drogę na komisariat
milczeliśmy.
A kiedy dotarliśmy już na miejsce kazałam wysiąść
tej dziewczynie i obie opuściłyśmy auto Paula bez słowa. Szybko weszłyśmy do
budynku i kolejny raz dzisiejszego dnia miałam szczęście. Kostecki akurat
wychodził ze swojego gabinetu.
Od razu rzuciłam się do niego z nakazem
natychmiastowego wysłania radiowozu na tą nieszczęsną ulicę. Marne były szanse,
że ci dwaj psychole nadal tam są, ale trzeba było próbować. Kosteckiemu chyba
cisnęło się na usta milion pytań, ale widząc moje rozgorączkowanie i przerażoną
minę tej drugiej dziewczyny kazał nam wejść do gabinetu. Sam zajął się
wydawaniem poleceń innym funkcjonariuszom.
Gabinet Kosteckiego znałam już dość dobrze więc bez
skrępowania zajęłam jedno z krzeseł, drugie wskazując tej nieznajomej
dziewczynie. Przysiadła na nim lekko speszona.
- Na pewno nic ci nie jest? – spytałam, a ona
pokręciła głową. – Jak masz na imię?
- Weronika – odpowiedziała. Głos jej drżał. Mój na
szczęście już się uspokoił.
Nie minęła minuta i Kostecki już był w swoim
gabinecie. Obrzucił nas badawczym spojrzeniem, a potem zasiadł za biurkiem.
- Słucham – powiedział tylko. Spojrzałam
zachęcająco na Weronikę, ustępując jej pierwszeństwa. Niech dziewczyna wszystko
z siebie wyrzuci. Będzie jej lepiej.
Więc Weronika ze spuszczonymi oczami i cały czas
drżącym głosem opowiadała jak to wracała do domu i ci kolesie ją zaczepili.
Chciała im uciec, ale jeden z nich złapał ją i zaciągnął w ten ślepy zaułek.
Okropnie się tego słuchało, zwłaszcza, że samemu przeżyło się coś podobnego.
Weronika powiedziała jeszcze o moim pojawieniu się
i ucieczce. Kostecki podziękował jej i podał kubek z wodą. Przyszła kolej na
mnie.
- Miałam dzisiaj niebywałe szczęście spotkać tych
typków dwa raz – zaczęłam swoją opowieść. Kostecki splótł palce, kładąc dłoń na
biurko, jakby się modlił. Jego oczy patrzyły na mnie badawczo.
Opowiedziałam mu praktycznie wszystko, pomijając
tylko to, co zastałam w mieszkaniu Lotmana. Na szczęście nie wypytywał o to.
Kiedy skończyłam nie miał za wesołej miny.
- Ale jest jeszcze coś o co chciałam zapytać –
dodałam szybko, bo widziałam, że zamierza prawić mi morały, a przecież to była
moja szansa by coś z niego wyciągnąć – Czy w sprawie Zuzy coś się ruszyło, czy
będziecie czekać aż sprawca sam się do was zgłosi?
Oczy mu się zwęziły. Wiedziałam, że to go
zdenerwuje, ale chciałam go sprowokować.
- Czy może Pani chwilę poczekać na korytarzu? –
zwrócił się do Weroniki, a ta posłusznie opuściła jego siedzibę. Zostaliśmy
sami. Czekałam na wybuch.
Kostecki zerwał się ze swojego krzesła i podszedł
do mnie. Pochylił się nade mną, tak, że dokładnie widziałam drobne piegi na
jego nosie. Zrobiło mi się niebezpiecznie gorąco.
- Przysięgnij, że przestaniesz zajmować się tą
sprawą.
To nawet nie była prośba. On tego zażądał.
Zaśmiałam się ponuro.
- Nie przestanę zajmować się tą sprawą dopóki
sprawca nie zostanie złapany – powiedziałam twardo, rzucając mu wyzywające
spojrzenie. Odsunął się trochę patrząc na mnie błagalnie. Hubert też tak na
mnie dzisiaj patrzył.
- To nie jest zabawa – rzucił. Takie argumenty mnie
nie przekonują. On chyba nie rozumie jakie to wszystko ma dla mnie znaczenie.
Nie zaprzestanę swojego śledztwa.
Podniosłam się z krzesła z zamiarem wyjścia. Złapał
mnie za łokieć.
- Proszę cię…
Wyrwałam się z jego uścisku i wyszłam na korytarz.
Siedząca w poczekalni Weronika poderwała się z krzesła. Dałam jej znak, że
wychodzimy.
Na zewnątrz czekał na nas Lotman. Nie miałam ochoty
z nim rozmawiać, więc chciałam go zignorować i zadzwonić po taksówkę. Wracanie
na piechotę do domu w ogóle mi się nie uśmiechało. Ale to on zaproponował, że
nas odwiezie. Zgodziłam się, bo byłam potwornie zmęczona i marzyłam już tylko o
tym, by znaleźć się w domu.
- Dokąd cię odwieźć? – spytałam Weronikę, kiedy już
wszyscy siedzieliśmy w samochodzie. Podała mi adres, a ja przekazałam go Lotmanowi.
Kiwnął głową co chyba miało oznaczać, że wie gdzie to jest.
Droga jakoś dziwnie mi się dłużyła. I strasznie
rozstrajała mnie bliskość Lotmana. Ciekawe ile czasu tak mnie okłamywał…
Zostawiliśmy Weronikę pod jej domem, a ona na
pożegnanie obsypała nas dużą ilością słowa Dziękuję
i zaproszeniem na herbatę. Wydaje się
być miłą dziewczyną. Kto wie, może kiedyś skorzystam z jej zaproszenia…
Droga pod mój dom też przebiegała w ciszy.
Irytowało mnie to, bo po cichu liczyłam, że Lotman może zacznie się tłumaczyć.
A tu nic.
Kiedy już zaparkował pod moja posesją, rzuciłam w
jego kierunku krótkie podziękowanie i szybko wyszłam z samochodu. Wyszedł za
mną.
- Oliwia, zaczekaj…
Zatrzymałam się przy furtce, jednak nie odwróciłam
się w jego stronę.
- Bałem się o ciebie…
- Daj spokój – przerwałam mu ze złością – Wracaj
lepiej to tej swojej… tej…
- To moja żona – powiedział cicho, a ja zacisnęłam
usta. Nie musiał tego mówić, przecież widziałam ją na zdjęciach – Ale to nie
jest tak jak myślisz – dodał szybko, ale ja już nie miałam ochoty go słuchać.
Szybko weszłam na podwórko, zamykając mu furtkę przed nosem. Wpadałam do domu,
gdzie panowała idealna cisza. Matka musiała już położyć się spać, przekonana,
że jestem pod opieką Paula.
W swoim pokoju padałam na łóżko. Nie miałam już
nawet siły na prysznic. Za dużo było wrażeń jak na jeden dzień. Zapaliłam
lampkę i jakoś nie mogłam się zmusić, bo zgasić ją, gdy kładłam się spać.
Trochę się bałam.
Najgorsze było jednak nie to, że dwa razy trafiłam
na jakiś świrów, którzy nie mieli wobec mnie przyjaznych zamiarów, ani to że
Hubert boi się czegoś, w co prawdopodobnie zamieszana była Zuza i przez to
zginęła. Najgorsze było to, że zapędziłam się w uczuciach w stosunku do żonatego
faceta, co już z definicji nie może przynieść nic dobrego. Bo trzeba spojrzeć
prawdzie w oczy: potrzebowałam zaledwie kilkudziesięciu dni by Paul Lotman stał się dla mnie kimś ważnym,
odkładając na bok fakt, że jest on formalnie związany z inną kobietą.
***
Takie tam. Szału nie ma.
Savaniego też nie ma, ale dobry skład Sovii nie jest zły. Ale co tam, jest Dick Kooy, ja i Irek cieszymy się bardzo.
W sobotę FF i musimy tak kombinować, żeby obejrzeć ten mecz, a ja przy okazji muszę jeszcze kiedyś nauczyć się na poniedziałkowy i wtorkowy egzamin i nie mam pojęcia, kiedy to zrobię.
Do zobaczenia w domu. I mam nadzieję, że się podobało.